views
W roku 272 zdarzyło się, co następuje: Rzymski kat śmieje się głośno. »Z twoich planów założenia miasta chyba już nic nie będzie!« Z tymi słowami ścina St. Denisowi, biskupowi Paryża głowę. Wyrok wykonano, gawiedź powoli zaczyna się rozchodzić. I wtedy zdarzyło się coś niesłychanego, niewiarygodnego, niesamowitego: wy-daje się, że w pozbawione głowy zwłoki wstępuje nowe życie. Najpierw poruszyły się palce, potem stopy. Wśród tłumu rozlegają się krzyki, ludzie z przerażeniem uciekają, w pierwszej zaś kolejności szydzący kat. Jak marionetka poruszana niewidzialną ręką, bezgłowy biskup St. Denis podnosi się, zabiera swoją okrwawioną głowę wraz z mitrą i odchodzi...
Jest to pierwsza, ale zaiste nie ostatnia historia „bezgłowej postaci", podnoszącej się z szafotu i odchodzącej z własną głową pod pachą lub bez niej. Bohaterem jednej z ostatnich był Klaus Stórtebeker, korsarz i pirat z Hamburga. Można naturalnie nad tymi historyjkami szybko przejść do porządku dziennego i wsadzić je między przejmujące dreszczem bajki. Bo bez wątpienia takimi właśnie bajkami są. Jedynym elementem, nad którym warto by się bliżej zastanowić, jest zadziwiająca regularność, z którą pojawiają się w różnych czasach i różnych miejscach. Opowieści o bezgłowych spacerowiczach utrzymują się tak uparcie, jak opowieści o jednorożcu lub przedpotopowych stworach w rodzaju potwora z Loch Ness, o których będzie mowa w późniejszych rozdziałach. Wydaje się, że podobnie jak w przypadku sag i baśni posiadających historyczne lub oparte w jakimś stopniu na prawdzie źródło, także i tu mamy do czynienia z prawspomnieniem (tak jak w przypadku dinozaurów w legendach o smokach), które gdzieś musi mieć swoją racjonalną praprzyczynę.
Czyżby więc bezgłowe postacie również były takim wspomnieniem? A może jednak nie?
Wiedeński profesor, Hans Schindler Bella-my, archeolog i znawca mitów, komentuje powyższy opis śmierci biskupa St. Denisa następująco: „Istnieje dokument opisujący to zdarzenie z roku 272 n.e. właśnie tak precyzyjnie i dokładnie. Dlatego możemy sobie dziś wyobrazić tę historię w sposób tak realistyczny i plastyczny. Z własną, okrwawioną głową pod pachą albo w dłoniach martwy biskup Paryża podąża w to miejsce, które potem nazwano jego imieniem - St. Denis, a które dzisiaj jest znanym przedmieściem stolicy Francji, szczycącym się tą legendą jako częścią swojej historii. Tam, gdzie w końcu złożył swoją odrąbaną głowę, zostało mimo wszystko założone miasto, tak jak to zamierzał biskup."
Nasuwa się więc pierwsza wątpliwość: dokument - dobrze, ale dokument historyczny czy dokument budujący czyli umacniający wiarę? Mówiąc językiem współczesnych wydawców: fakty czy fikcja?
Na początek: fakt ścięcia jest autentyczny. Niejednoznaczne jest, czy miało ono miejsce - przypuszczalnie na dzisiejszym Montmartrze - w roku 272 czy dopiero w 285 n.e. St. Denis został ścięty w czasie prześladowania chrześcijan razem z księdzem Rustiku-sem i diakonem Eleutheriusem. Później król Dagobert kazał przenieść jego szczątki do kościoła opactwa Benedyktynów St. Denis, które stało się dzięki temu największą świętością Galii i późniejszej Francji (państwa frankońskiego!), a oprócz tego swego rodzaju mauzoleum narodowym, od czasów gdy zaczęto tam składać zwłoki prawie wszystkich królów Francji. Chorągiew kościelna z St. Denis, nazwana „Oriflamme", zdobyła sławę jako chorągiew zwycięstwa francuskich królów. I nie bez kozery: przedstawiono na niej biskupa z odrąbaną głową w dłoniach (chyba dlatego stał on się patronem strzegącym przed bólem głowy!).
Do tego miejsca wszystko jest logiczne: heraldyka, legenda, stara saga, budująca historia umacniająca wiarę... Tylko że jak mówiliśmy, historia St. Denisa nie jest odosobnionym przypadkiem - po nim pojawiły się całe zastępy bezgłowych postaci. „Spacer bezgłowego świętego Denisa z Francji - zauważa profesor Bellamy - nie jest bynajmniej jedyną osobliwością. Ale przekaz o nim i o jego ścięciu jest najstarszą ze znanych historyjek tego typu. Kto chciałby opracować ten temat historycznie powinien cofnąć się do III wieku. Sięgający prawie czasów St. Denisa jest przypadek bezgłowej kobiety. Historia ta zdarzyła się przypuszczalnie w angielskim hrabstwie Lancashire, chociaż nie zachowały się żadne imiona, przynajmniej nie z tego okresu. Później dodano wymyślone imiona. Nowsza wersja tej historii brzmi następująco: Mężczyzna o imieniu Gabriel Fisher wyruszył do domu z »White Bull«, gospody o nie najlepszej opinii. Towarzyszył mu jego pies, Trotty.
Mimo że mężczyzna był bardzo pijany, nie zboczył z drogi. Krzaki rosnące wzdłuż traktu pomagały mu utrzymać kierunek. Księżyc wyczarowywał upiorne cienie. Gabriel Fisher cicho podśpiewując i zataczając się podążał w kierunku domu, gdy nagle jego pies, wspomniany Trotty, staje jak wryty, szczerząc zęby i warcząc tak, że nawet jego pan nie jest w stanie go uspokoić. »Chyba nie boisz się tej kobiety?« uspokaja go Fisher. Dziwne, jest już prawie północ, czegóż więc ta kobieta szuka na drodze? Od kiedy to baby same piją w gospodzie? I zataczając się, poszedł dalej. Dopiero teraz, w świetle księżyca dokładniej widzi kobietę. Ma na sobie długą szatę, w ręku koszyk, a głowę chowa jakoś dziwnie pod chustą. Ale robi wrażenie przyzwoitej. Gabriel Fisher nie wie, co ma o tym sądzić. Przyzwoita kobieta o tej porze, w nocy, sama na drodze? I jego pies, który warczy i ucieka ze zjeżoną sierścią...
Kobieta podąża w tym samym kierunku co on, przyspiesza jedynie kroku. Fisher spieszy za nią, dogania ją i rozmawia z nią. Kobieta odpowiada z ociąganiem, udzielając krótkich, wymijających odpowiedzi, aż do momentu, gdy jej do tej chwili przyjemny, miękki głos zamienia się w straszny śmiech. A głos dochodzi z koszyka!
Ogarnięty przerażeniem Fisher zatrzymuje się. Momentalnie trzeźwieje, ale nie jest jeszcze pewien, czy to zwidy czy jawa. Proponuje kobiecie, że poniesie jej koszyk. Kiedy go bierze do ręki, ponownie wydobywa się z niego przenikliwy śmiech. Spoczywa w nim głowa kobiety. Przerażony mężczyzna odrzuca koszyk. Chusta, którym jest przykryty, ześlizguje się, a głowa wypada na drogę. Usta z zębami trupiej czaszki śmieją się, czepek kobiety ześlizguje się z ramienia. Niewiasta nie ma głowy...
Strach dodaje mu sił. Ucieka, biegnie, ale kobieta podąża za nim. Gdy w panicznym strachu odwraca się do niej, kobieta schyla się, tak jak biskup Paryża, podnosi własną głowę i rzuca nią w Fishera. Głowa upada w kałużę, szczerzy zęby i śmieje się złośliwie i niesamowicie. Mężczyzna ucieka dalej i dopiero gdy przeskakuje strumień, pozbywa się towarzystwa bezgłowej kobiety. Zjawa nie jest w stanie pokonać strumyka.
Słysząc to, każdy się uśmiechnie. Jest to klasyczny przykład niesamowitej historii lub opowiadania o duchach, tak ulubionych w XIX wieku... I nikt nie dostrzeże w niej cienia zagadki ani też nie będzie jej traktował inaczej, niż wytworu wierzącego w duchy umysłu. Jedynym godnym uwagi elementem jest, jak już powiedziano fakt, że zachowała się z dawnych czasów i została „udokumentowana".
Lecz zanim przystąpimy do komentarza, zakończmy relacje. Nie może w tym towarzystwie zabraknąć Klausa Stórtebekera. Historyczna relacja o jego śmierci owiana jest legendą. Szlachetny korsarz i przemytnik, zwalczający przede wszystkim „worki pieprzu z Hamburga", hanzeaty-cki Robin Hood, od 1394 roku wraz ze swoim kompanem, Gódeke Michelsem - przywódcą bractwa przemycającego żywność, został w 1401 roku przez kupców z Hamburga zwabiony w pułapkę i ujęty w pobliżu Helgoland, po tym jak przez długi czas naigrawał się z nich i pozbawiał ich zarobków. Załatwili sprawę szybko i przekazali go w ręce kata.
Wtedy Klaus Stortebeker wypowiedział ostatnie życzenie: »Nie chodzi o moje życie« miał powiedzieć, »ale życia moich towarzyszy chciałbym bronić ze wszelkich sił, ponieważ tak długo wiernie mi służyli. Tak więc chciałbym po tym, jak już zostanie mi odrąbana głowa, jeszcze raz wstać i przejść przed szeregiem moich towarzyszy. I darujcie życie tym, obok których będę jeszcze mógł przejść, zanim ostatecznie upadnę.« A ponieważ i tak nikt nie wierzył, że byłoby to możliwe, przychylono się do jego prośby.
Ale potem było tak, jak zapowiedział. Gdy kat odrąbał Klausowi Stórtebekerowi głowę, ten podniósł się bez niej i zaczął kroczyć wzdłuż szeregu swoich towarzyszy, którzy czekali na własną egzekucję. I tak uratował życie jedenastu. Innym nie udało się, ponieważ jakaś kobieta przerażona zawołała: »To czary! Zobaczycie, że zaraz pojawi się diabeł.« Na to podbiegł kat i podstawił mu nogę, tak że Stórtebeker ostatecznie się przewrócił i martwy padł na ziemię.
Jest to zmyślna historia dla prostego ludu, aby umocnić jego wiarę i bojaźń...
No dobrze, a teraz następna historia. Opowiada ona o nieszczęsnej Annie Bołeyn. Jak wiadomo, była ona drugą żoną Barbe-Bleue, Henryka VIII i matką Elżbiety I. Urodziła się około roku 1504, a w 1536 jej królewski małżonek kazał ją uwięzić i ściąć. Jest to powszechnie znany fakt. Byłoby dziwne, gdyby ta historia, przesiąknięta współczuciem typowym dla mentalności prostego ludu, nie przeniknęła do przekazów ludowych i gdyby nie znaleziono dla niej „wiarygodnych świadków":
Widzieliśmy dziwnie rozjaśnioną postać Anny Boleyn. Unosząca się lekko nad ziemią postać, trzymała pod pachą ściętą głowę.
Cóż by innego. Szczególnie często, aż do dnia dzisiejszego niesamowita istota ukazuje się w pobliżu kaplicy w Tower w Londynie, tzn. w pobliżu swojego więzienia.
We wspaniałych szatach kroczy po murach okalających więzienie.
Szczególnie chętnie czyni to podobno w bezksiężycowe, mroźne noce. W Anglii bezgłowe postacie są tak samo swojskie jak duchy w zamkach. Lord Simon Lovat (ok. 1667-1747) także skończył z odrąbaną głową na szafocie. Podczas gdy biedną, nieszczęsną Annę Boleyn zawiodły pod topór wymyślone oskarżenia, lordowi, lubiącemu wypić, szefowi szkockiego klanu udowodniono, jakby nie było, że nie tylko kochał się w dzikich pijackich burdach, lecz także nie przejmował się prawem, a poza tym widziałby się chętnie na królewskim tronie w Londynie. Krótko mówiąc: w 1747 roku odkryto spisek przeciwko monarchii, w tym samym roku skazano na śmierć Lorda Simona i wykonano wyrok publicznie w Londynie.
I cóż tu dodać - znów ta sama historia!
Jerzego III, tego samego, który przez swój polityczny upór utracił w czasie wojny kolonie amerykańskie, ogarnęło przerażenie, gdy wydało mu się, że widzi ściętego szefa klanu spacerującego po szczycie domostwa z głową pod pachą!
Malarz William Hogarth nie wahał się i namalował w oleju niesamowity obraz „według zeznań świadków". Ów niepodważalny, będący dowodem, dokument zatytułował: „Pielgrzymka ducha Lorda Lovata". No proszę.
Ale to jeszcze nie wszystko. Szefem klanu, podobnie jak Lovat, był też niejaki Ewen McLaine z Muli. Ten dzielny mężczyzna był w odróżnieniu od Lovata przez całe życie lojalny wobec swojej władzy i szczerze jej oddany; zmarł w glorii chwały, jak to wtedy określano, na polu walki. Jakby tego było jeszcze mało straszy on ponoć (ponoć!) po dziś dzień jako bezgłowa postać w posiadłości Muli, mimo że nikt właściwie nie wie, albo nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego właściwie to robi (podobnie jak kobieta z głową w koszyku). Nawet z bardzo odpornej -przynajmniej na duchy - Ameryki (wiadomo o tym od czasów „ducha z Canterville") pochodzi niejedna niesamowita historia o bezgłowych postaciach. Dlatego ta musi być prawdziwa: Nelli MacQuillie, której to nazwisko ma dobry, stary, brytyjsko-szkocki rodowód, spaceruje bez głowy po polach w ojczystej Północnej Karolinie, „mimo że jej śmierć była spokojna".
Pomyślałby kto.
Ale dosyć ironii. Tego rodzaju zagadki nie są natury faktograficzno-osobliwo-przyrodniczej lub ewentualnie tajemniczej, lecz co najwyżej psychologicznej lub takiej, która inspiruje do kontynuowania wątku, czyli tego, co się w teatrze określa mianem „odegrania sceny do samego końca". Nie należy oczekiwać, że sprawa zostanie tutaj potraktowana z nadmierną powagą. Mimo to ciekawe jest, co na ten temat ma do powiedzenia wspomniany już profesor Bellamy:
Udowodniono, że ciągle powtarzające się opowieści o spacerujących bezgłowych postaciach, obojętnie czy ściętych złoczyńcach, bardziej lub mniej straszących, czy czcigodnych obywatelach, po których by się nie spodziewano takiego zachowania, pojawiają się około III wieku i trwają do dziś. Najlepiej »udokumentowane« są bezgłowe duchy z Texasu, które około 1860 roku były postrachem tamtych okolic. Uchodzący ogólnie za poważnego, pisarz Captain Mayne Reid, zbadał ten tajemniczy przypadek i opisał go w swojej książce "Bezgłowi jeźdźcy", wydanej w 1869 roku...
I dalej wyjaśnia jeszcze, że historii o bezgłowych postaciach, spacerujących z własną głową pod pachą (nie chodzących, bo duchy jak wiadomo spacerują!), nie należy traktować poważnie jako faktu, przynajmniej nie w tej - nazwijmy ją - teatralnej wersji. „Ale okoliczności powstania tych opowieści dają się zrekonstruować i wytłumaczyć." Zjawisko to występuje u zabijanych zwierząt. Kury, którym już odrąbano głowę, jeszcze przez dłuższą chwilę biegną przed siebie, trzepocąc skrzydłami. Coś podobnego zaobserwowano u baranów i kóz: po obcięciu głowy skaczą lub podskakują. W wierzeniach ludowych mówi się o "siłach żywotnych", które jeszcze przez chwilę nie uchodzą z ciała.
Zjawisko to występuje tylko w przypadku nagłego obcięcia głowy, nie zaś w przypadku zakłucia, w wyniku którego następuje powolne wykrwawienie. Z tego można wysnuć wniosek (założyć, przypuścić), że podobne efekty były możliwe lub mogły faktycznie wystąpić u ścinanych ludzi, czy to jako drgnienie „sił żywotnych" czy też jako - zacytujmy znowu profesora Bellamy - „kwestia siły woli", obydwa zaś jako „refleks wtórny", „refleks końcowy": „W kręgosłupie znajdują się nerwy, które częściowo mogą przejąć zadania mózgu, przynajmniej przez jakiś okres czasu. Jeżeli przed egzekucją delikwent nastawił się na pewne czynności, np. »wstanie« lub »chodzenie«, to wydaje się, że byłoby możliwe (realne), że organizm przez chwilę po ścięciu może wykonać takie polecenie, sterowane przez nerwy kręgosłupa, aż do zużycia zgromadzonej energii."
To mogłoby być logicznym i rzeczowym wytłumaczeniem faktu, że czasami mogło się zdarzyć, iż ścięty przez chwilę jeszcze się poruszał, ale na pewno nie mógłby się podnieść i pójść dalej w sposób, który można by nazwać „normalnym", jak to np. przypisywano Klausowi Stórtebekerowi, nie mówiąc już o biskupie St. Denis, który jakoby rześko i zdecydowanie wędrował kilometrami, niosąc swoją głowę przed sobą. Nie ma potrzeby udowadniania, że są to jedynie amplifikacje, o ile nie czyste wymysły.
Zaobserwowane niejednokrotnie u dopiero co ściętych odruchy stały się przyczyną dopowiadania fantastycznych szczegółów o bezgłowych postaciach. Kilka drgawek martwego ciała jest pretekstem do fantastycznego wyolbrzymienia, tak samo jak w dziesiątej relacji padalec staje się bardzo groźnym boa dusicielem.
Nawet w skrajnie dowolnej interpretacji zjawiska odruchów trudno byłoby skonstruować realną tezę, że bezgłowi spacerowicze niezależnie od tego ile energii zgromadziliby w kręgosłupie lub w jeszcze innym miejscu, byliby w stanie przez stulecia wędrować względnie ukazywać się z głową pod pachą.
Komentarze
0 comment