Spider-man 3 (2007) – W pajęczej sieci - Gdzie obejrzeć cały film online za darmo z lektorem?
Spider-man 3 (2007) – W pajęczej sieci - Gdzie obejrzeć cały film online za darmo z lektorem?
Spider-Man, obok Supermana, Batmana oraz Kapitana Ameryki, należy do ścisłej czołówki komiksowych bohaterów, którzy są wielbieni przez naród amerykański. Nie powinno to dziwić, Amerykanie bardzo cenią sobie patriotyczny przekaz, połączony z garścią moralnych przykazań, a nawet jeżeli nie wszyscy wyżej wymienieni bohaterowie walczą dosłownie przyozdobieni w narodowe barwy, cech patriotycznych i wzorców moralnych nietrudno się u nich doszukać.

Z tej czwórki jedynie ten ostatni nie doczekał się porządnej kinowej ekranizacji, zrobionej przez zawodowców, posiadającej wystarczające zaplecze finansowe oraz aktorów z najwyższej półki. Pozostała trójka miała już swoje filmowe wzloty i upadki, ale mając na uwadze okres, w którym zaczęły się pojawiać pierwsze ekranizacje z prawdziwego zdarzenia, czyli od ostatniej dekady zeszłego wieku, były to jednak przede wszystkim wzloty. Co ciekawe, na co dzień surowi dla tego typu produkcji krytycy w przeważającej ilości wystawiali tym filmom pozytywne noty (z wyjątkiem, rzecz jasna, koszmarków nakręconych przez Schumachera). Można się zastanawiać, co było tego przyczyną – autentycznie wysoki poziom tych dzieł, czy też przywiązanie Amerykanów do tych ikon popkultury. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że to nie filmy Christophera Nolana czy Tima Burtona zgarniały najwięcej pochwał, ale właśnie seria o pajęczaku, w reżyserii Sama Raimiego. A przynajmniej tak było do czasu premiery najnowszej odsłony tej serii, która co prawda w opinii większości krytyków wciąż pozostała udanym tytułem, ale daleko temu do dobrej prasy towarzyszącej premierom poprzednich dwóch filmów. Należałoby się zastanowić, czy Amerykanie dojrzeli już do trzeźwiejszego podejścia do serii, czy też reżyserowi tym razem najzwyczajniej powinęła się noga. Moim zdaniem, odpowiedź leży gdzieś pośrodku.

Życie Petera Parkera z każdym kolejnym rokiem bohaterskiej działalności staje się coraz trudniejsze. Kiedyś musiał co najwyżej sprać skórę pokręconemu panu w groteskowym zielonym kostiumie, czy też nie mniej nieobliczalnemu naukowcowi posiadającemu na wyposażeniu dwie ekstra pary metalowych ramion. Czasy spokojnych pojedynków jeden na jednego przechodzą jednak do historii; tym razem pajęczak ma na głowie aż trzech superłotrów, problemy z oblubienicą, konkurenta w robieniu zdjęć samemu sobie oraz proces lustracyjny na karku. A nie, przepraszam, z tym ostatnim to się nieco zapędziłem. Zostawmy na razie pomniejsze problemy i skupmy się na superzłoczyńcach. Jako pierwszy na ekranie ukazuje się Harry Osborn vel New Goblin vel Nienawidzę-cię-bo-zabiłeś-mi-ojca (vel Green Goblina vel Pokręconego-pana-w-groteskowym-kostiumie). Następnie Sandman, drobny złodziejaszek, który uciekając przed policją trafia na poligon służący do testów jądrowych (który, rzecz jasna, nie dosyć, że znajduje się w pobliżu wielomilionowego miasta, to jeszcze na dodatek jest słabo ogrodzony), gdzie zostaje przypadkowo napromieniowany, stając się tym samym Sandmanem (czyli ni mniej, ni więcej, Człowiekiem z piasku bądź, jak kto woli, Piaskowym ludkiem). I wreszcie Venom – kleista czarna maź, będąca pasożytem kosmicznego pochodzenia, przepełnionym nienawiścią i agresją do Parkera; po połączeniu się z podzielającym jej odczucia fotoreporterem Eddiem Brockiem tworzy śmiertelnie groźną istotę, z zębami i górą mięśni, której jedynym celem jest zabicie Spider-Mana. Uff, skoro zatem prezentację nowych przyjemniaczków mamy już za sobą, możemy przejść do właściwej części recenzji…

Do Spider-Mana mam dosyć niejednoznaczny stosunek. Komiksy z jego udziałem swego czasu namiętnie czytałem, obecnie jednak jego losy są mi zupełnie obojętne i ani trochę mnie nie ciągnie, żeby sprawdzić, co się dzieje w najnowszych numerach. Ot, miłe wspomnienie z okresu młodości, które na razie pozostaje jedynie tylko wspomnieniem. Jeżeli chodzi o dotychczasowe filmy, to o ile pierwsza część była jedynie sprawnie nakręconym przeciętniakiem, który sprawdzał się jako część wprowadzająca do serii, ale niczym specjalnym nie zachwycał (za to straszył koszmarnym designem Green Goblina), o tyle dwójkę uważam już za naprawdę świetny film rozrywkowy, z charyzmatycznym i świetnie zagranym superłotrem oraz cieszącymi oko jego efektownymi pojedynkami z Człowiekiem-Pająkiem. Można więc było sądzić, że reżyser potrzebował czasu, żeby poczuć się pewnie w komiksowej konwencji, i przy trzecim podejściu okres szczytowy formy miał mieć zapewniony. Niestety, nic bardziej mylnego…

Zacznijmy jednak od pozytywów, a do takich jak zwykle w tej serii – chociaż z tego, co zauważyłem, nie każdy podziela ten pogląd – należy strona wizualna. Szczególnie zachwyciła mnie scena narodzin Sandmana; niby nic wielkiego, ale za to jak świetnie przemyślana. Początkowe nieporadne próby uformowania z piasku swego ciała, nieforemnie wielka łapa, która rozsypuje się pod własnym ciężarem, powoli zarysowujący się kształt ciała… tak, ta scena jest małym pokazem kunsztu speców od efektów specjalnych. I o ile sama geneza powstania Sandmana może jedynie przywołać ironiczny uśmiech na naszej twarzy, o tyle to, jak została ona zaprezentowana wizualnie widzowi, niewątpliwie zasługuje na docenienie.

O wiele mniej różowo przedstawia się prezencja pozostałych superdrani. Szczególnie New Goblina, czego zresztą obawiałem się już od chwili, gdy było wiadomo, że pojawi się on w tym filmie (czyli od finału „Spider-Mana 2”). Na szczęście nie mamy już do czynienia z jakąś niedorobioną wersją Power Rangera, jak to miało miejsce z Green Goblinem, ale wciąż daleko projektowi tego kostiumu do miana zadowalającego. Nie wywołuje już skrzywienia na naszej twarzy, ale i podziwu na niej nie uświadczymy – jest najzwyczajniej w świecie nijaki. Na szczęście gdy tylko dochodzi do powietrznych pojedynków z jego udziałem, akcja nabiera takiego rozpędu, że nie mamy czasu zastanawiać się dłużej nad jego wyglądem. Niemniej za koncept kostiumu należałaby się twórcom podwójna porcja batów; raz można nie poczuć bluesa i wykonać fuszerkę, ale druga porażka, gdy ma się w pamięci niezadowolenie, jakie wywołał pierwszy projekt, jest już zwyczajnym partactwem. Jeśli chodzi o Venoma, to generalnie można uznać, że jest w porządku. To właśnie wyglądu i charakteru tej postaci najbardziej się obawiałem przed premierą, tym bardziej że najdłużej był skrywany przed widownią. Każdy, kto kiedykolwiek miał w ręku jakiś komiks z tą postacią doskonale wie, że było to zło w czystej postaci. Głupie, taranujące wszystko na swojej drodze, wzbudzające respekt samym wyglądem, składające się z góry mięśni, imponującej kolekcji wielkich zębów oraz długiego jęzora, którym wywijało na wszystkie strony. W filmie jest to zaledwie cień tej postaci, nieporównywalnie mniej masywny, mniej imponujący wyglądem, chociaż niewątpliwie wciąż sprawiający wrażenie narwanego dzikusa, który niczym berserk po wpadnięciu w bitewny szał jest jak taran niszczący wszystko na swojej drodze. Wielka szkoda, że został on przez scenarzystę potraktowany po macoszemu. Venom nie jest jakimś tam przygłupem, z którego można by budować zamki z piasku, czy pajacem na fruwającej deskorolce. O nie, ta postać zasługuje na osobny film, jak to miało miejsce z Green Goblinem i Doktorem Octopusem, a przynajmniej na poświęcenie jego postaci nieporównywalnie więcej miejsca niż w „Spider-manie 3”.

 

Od początku obawiałem się, że wciśnięcie do filmu trzech przeciwników okaże się wielkim błędem, ponieważ efektem tego będzie to, że żadnemu nie zdążymy przyjrzeć się na tyle blisko, żeby zdołał nas zainteresować – i poniekąd miałem rację. Poniekąd, ponieważ za sprawą długości filmu (140 minut) i dosyć zwartemu oraz przemyślanemu scenariuszowi udało się zadowalająco nakreślić sylwetki łotrów. Dość wierne oryginałowi oddanie ich charakterystyki jest jednak jedynym ich zasadniczym plusem. Widz nie znający komiksu otrzyma najbardziej pozbawione wyrazu czarne charaktery z całej filmowej serii; w ich przypadku nie można mówić o jakimkolwiek magnetyzowaniu uwagi widza. Sprawia to wrażenie pretekstowej fabułki, sprowadzającej się ostatecznie do prostego schematu: Spider-Man musi się kolejny raz wykazać i sprać tyłki niedobrym panom. O ile do Sandmana nie można mieć większych zastrzeżeń – otrzymał w filmie tyle miejsca, na ile zasługiwał potencjał tkwiący w tej postaci, czyli absolutne minimum – tak z Hobgoblina i Venoma można było wycisnąć już znacznie więcej. Ten pierwszy był na znacznie korzystniejszej pozycji, ponieważ jego ewolucję mamy okazję obserwować już od pierwszej części, ale tak naprawdę dopiero teraz doszliśmy do naprawdę interesującego momentu w historii tej postaci. Momentu, który zupełnie nie został wykorzystany przez reżysera. Inna sprawa, że może i dobrze, że nie poświęcono tej postaci więcej miejsca. Jak wiadomo, z pustego i Salomon nie naleje, a z kiepskiego aktorzyny nie wyciśnie się interesującej postaci.

Co innego Venom; walka Parkera z symbiontem usiłującym sprowadzić go na mroczną ścieżkę, późniejsze przymierze tego drugiego z Eddiem Brockiem i próba wykończenia pająka, to zdecydowanie zasługiwało na więcej miejsca. Co istotniejsze, Topher Grace, który początkowo wydawał się ostatnią osobą, jaką widzowie widzieliby w roli Eddiego Brocka, sprawdził się w tej roli znakomicie. I tylko jego komediowa maniera, która mu najwyraźniej pozostała z sitcomowej przeszłości, niezbyt pasowała do tej postaci. Wierzę jednak, że gdyby poświęcono mu w filmie więcej czasu, rozwinąłby skrzydła i stworzyłby naprawdę interesującą wersję Venoma.

Z niespodzianek scenariuszowych warto wspomnieć o dosyć niespodziewanym nowym sprzymierzeńcu w walce ze złem. Niespodziewanym, rzecz jasna, przed wizytą w kinie, gdy opieramy się jedynie na zwiastunach i informacjach prasowych. Oglądając sam film w pewnym momencie nie sposób nie domyślić się, że taki wątek się pojawi, nie wspominając już o okropnie trywialnym jego zakończeniu, o którego oczywistości zdajemy sobie sprawę już w chwili jego rozpoczęcia. Pan Raimi najwyraźniej zapomniał, że mamy XXI wiek i schematyczność tego wątku jest wręcz obraźliwa dla odbiorcy, który wyłożył na bilet pieniądze. Tutaj po raz kolejny widać, że reżyser pomylił komiksową umowność z partactwem, infantylizmem i debilizmem scenariuszowym.

 

Zresztą co tu dużo mówić, Sam Raimi tym filmem zawiódł mnie na całej linii. Odnoszę wrażenie, że nadmierna ilość pozytywnych komentarzy odnośnie poprzednich dwóch filmów zawróciła mu w głowie i reżyser uwierzył, że bez nadmiernego wysiłku i inwencji zdoła wcisnąć widowni oraz krytykom potężną dawkę komiksowego chłamu. Film niewątpliwie swoje zarobi, pierwsze komentarze nie są najgorsze, więc poniekąd mu się to udało, ale czas zweryfikuje jego postępowanie, i szacunek dla jego osoby może na tym ucierpieć. O ile od strony rozrywkowej reżyser wciąż spisuje się na medal, tak już całe filmowe tło dla postaci Spider-Mana jest jedną wielką pomyłką. Co prawda nie ma tym razem problemu z tak krytykowanymi w poprzednich filmach natchnionymi wypowiedziami Cioci May, ale za to występuje coś znacznie gorszego, w o wiele większej dawce i o wiele trudniejszego do zignorowania.

Otóż ze „Spider-Mana” zrobiono coś w rodzaju pokrzepiciela amerykańskich serc. Reżyser zapomniał, że w kinie najlepiej sprawdzają się herosi wzbudzający wprawdzie podziw i szacunek, ale nie traktowani przez wszystkich w filmowych świecie z niemalże nabożną czcią. Tym razem całe tłumy kibicują potyczkom Człowieka-Pająka, telewizja nadaje z nich na żywo relacje, w chwili porażki zapada grobowe milczenie, wszyscy głoszą na lewo i prawo swój podziw dla bohatera, w jednej ze scen mamy Stana Lee (autora komiksowego pierwowzoru) bez cienia żenady mówiącego prosto do ekranu o tym, jakim to cudownym i wspaniałym człowiekiem jest Spider-Man, a jakby tego było mało, jego zaprzysiężony wróg, redaktor gazety „Daily Bougle”, Jonah J. Jameson, pisze piękne sprostowanie, w którym przeprasza go za niesłuszne pomówienie o przestępczą działalność. Ja rozumiem, że Amerykanie mogą nie mieć swojego Adama Małysza i muszą wykreować sobie jakiś obiekt uwielbienia dla tłumu, ale bez przesady… Niektórzy przyszli do kina, żeby obejrzeć porządną komiksową rozpierduchę, a nie tandetną laurkę dla superbohatera. A dla samego reżysera resztki szacunku straciłem z chwilą, gdy zostałem uraczony ujęciem Spider-Mana na tle łopoczącej na wietrze ogromnej amerykańskiej flagi. Większej dosłowności w pokazywaniu tandety już osiągnąć chyba nie mógł. To straszne, jak daleką przeszedł drogę twórca, który przed laty raczył nas zwariowanymi mieszankami komedii z horrorem w klimacie gore.

I gdy już zdawało się, że nie ma żadnej nadziei dla głównego bohatera, żeby tym razem zaistniał w moich oczach, na scenę wkroczył symbiont, czyli kosmiczny pasożyt,
który później złączył się z fotoreporterem Eddiem Brockiem, tworząc Venoma. Zanim jednak do tego doszło, jego pierwszym wyborem był nie kto inny jak Peter Parker. Kostium, oprócz tego, że zwiększał potencjał jego mocy – swoją drogą bohater zadziwiająco łatwo przeszedł do porządku dziennego nad tym, że znalazł coś takiego we własnej garderobie – wywoływał efekt uboczny: nastrajał Petera agresywnie do świata. I słowo daję, że sceny z mroczną wersją Petera Parkera są najlepszymi w tym filmie. Bohater w końcu pokazuje pazur, staje się wyrazisty, wydarzenia, nawet jeżeli chwilami są przerysowane, to urzekają wyśmienitym humorem, pierwszorzędnie zabawiając swoim klimatem widza, który ma ochotę na więcej Parkera w takim wydaniu. Niestety, wszystko, co piękne kiedyś się kończy, w tym wypadku o wiele za szybko i powracamy do mesjanizmu, wzorca cnót wszelakich etc…

A jednak, na przekór tym gorzkim słowom, całkiem nieźle się bawiłem na tym filmie; ten grubo ponad dwugodzinny czas zleciał mi przyjemnie i bez dłużyzn, fotel nie uwierał, a żujący popcorn, tacosy i inne paskudztwa widzowie nie drażnili przesadnie. Problemem tego filmu jest to, że jest niczym więcej, jak tylko sprawnie zrealizowanym przeciętniakiem, który śmiało można obejrzeć zapychając się popcornem i opijając colą, jeżeli ktoś to lubi. Czas zleci nam przyjemnie i bezrefleksyjnie, ale po seansie pozostanie jedynie pustka emocjonalna oraz garść pretensji do reżysera. Przykro mi to pisać, ale daleko temu filmowi do drugiej odsłony przygód pajęczaka, która przecież również była jedynie – i aż – rozrywką w najczystszej postaci, ale przynajmniej nie uderzała przy tym tak mocno w mesjanistyczno-tandetny ton, a przy tym sprawnie kreśliła wyraziste charaktery bohaterów i łotrów. Film jest zaledwie nieco lepszy od jedynki, co bynajmniej nie jest dla niego specjalnym komplementem. Ot, kolejny produkcyjniak, o którym szybko zapomnimy i do którego nie za szybko zechcemy wracać, o ile w ogóle. Sam Raimi nie tylko tym filmem nie przekona nikogo do serii o Spider-Manie, ale wręcz kilka osób do niej zniechęci. No nic, pozostaje mieć tylko nadzieję, że reżysera stać jeszcze na to, żeby wyciągnąć wnioski ze swoich błędów i przy czwartym podejściu zaserwować nam rozrywkę na znacznie lepszym poziomie…

Gdzie obejrzeć  film: Spider-man 3 (2007)

Film dostępny tylko za pośrednictwem płatnych platform VOD

Obejrzyj również:

Komentarze

https://minds.pl/assets/images/user-avatar-s.jpg

0 comment

Nikt jeszcze nie napisał komentarza!