views

Recenzja filmu Kac Vegas 3 (2013):
Nigdy nie byłam wielką fanką Kac Vegas. Pierwszą część nadrobiłam bardzo późno, długo po tym, gdy film miał premierę telewizyjną (!), chyba tuż przed wejściem do kin dwójki. Jasne – rozbawił mnie bardzo, bo scenariusz, jakkolwiek typowy i nieskomplikowany, napisany był dobrze, a gagi umieszczone dokładnie tam, gdzie powinny się znaleźć. Wyprawa do Bangkoku – zgodnie z oczekiwaniami – nie przyniosła ani odrobiny świeżości. Stare motywy, wytarte schematy, martwiejące żarty, których nie zdołała zbudzić do życia nawet gra obłędnego, komediowego duetu w wydaniu Eda Helmsa (Stu) i Zacha Galifcotozanazwiskokisa (Alan). Kac Vegas 3 nie zwiastował więc niczego dobrego. Tendencji spadkowej nic już zatrzymać nie mogło, a odgrzewany po raz drugi kotlet nie mógł smakować tak jak świeży obiad. Ale choć trzeciej części przygód Watahy wiele brakuje i ostatecznie niewiele odbiega w odbiorze i ocenach od poprzedniej, najsłabszej części, to wbrew pozorom zaskakuje i dzięki kilku realizacyjnym i ideowym rozwiązaniom nawet się ratuje.
Z Alanem nie jest dobrze. Od pół roku nie bierze leków, w związku z czym jego zachowanie znacząco odbiega od normy. Nawet jego normy. Rodzina i przyjaciele, w tym chłopaki z Watahy, postanawiają mu pomóc. Podróż do oazy spokoju okazuje się jednak traumatycznym przeżyciem. Wszystko – jak zwykle – za sprawą starego znajomego, Pana Chowa (Ken Jeong) i konsekwencji słynnej nocy w Vegas.
Pytanie, które ciśnie się na usta już w połowie seansu brzmi: ale gdzie jest właściwie ten… kac? No właśnie, nie ma. Alkoholu tu w ogóle jakoś mało, a starzy znajomi, którzy pod wpływem jeszcze niedawno wyczyniali tak przedziwne i śmieszne rzeczy, są do bólu poważni i przyzwoici. Nie znaczy, że niezabawni, ale brak tytułowego kaca zdecydowanie wpływa na wydźwięk całej historii i czyni jej finał sentymentalną podróżą do znanych i lubianych motywów i problemów bohaterów z części pierwszej. Podróżą może czasem nużącą, dziwną, ale jednak pewną i bezpieczną.
Zanim jednak dotrzemy do jej mety musimy zmierzyć się z totalną hybrydą gatunkową. Phillips doskonale wykorzystuje swoje 5 minut w życiu. Zdając sobie sprawę, że będzie mu niezwykle trudno kiedykolwiek znaleźć drugą taką żyłę złota, jaką stała się „kacowa” trylogia, skorzystał z okazji i opakował ostatnią jej część we wszystkie gatunki, jakich zrealizowanie kiedykolwiek mu się marzyło. Mamy tu więc kryminał z namiastką thrillera, poważny dramat, komedię ze sporą dozą romansu i (pod)rasow(an)ą akcję. Wszystko to w zaledwie stu (nomen omen) minutach. Można? Można. Tylko po co?
Humor, o który w tego typu filmach przecież idzie, dozowany jest z dużo większą powściągliwością niż w poprzednich częściach. Straszna to, oczywiście, szkoda, bo przecież to rzecz do pośmiania. Tymczasem naprawdę dobrych żartów jest jak na lekarstwo, większość wywołuje jedynie lekki uśmiech i wrażenie, że… to już było. Nie zmienia to faktu, że nadal miło posłuchać słownych konfrontacji Stu i Alana czy kolejny raz stwierdzić, że ten drugi jest totalnym freakiem. I że to właśnie bohater całej wyprawy (Alan w sensie) dźwiga na swoich barkach cały film i dzięki niemu da się go oglądać.
Oczywiście, w przypadku ostatniej części trylogii, w grę wchodzi sentyment – że to już koniec, że czasem było przecież fajnie, że jednak trochę tych bohaterów się poznało i polubiło. Todd Phillips wiedział i o tym, więc na tych malutkich emocjach widzów gra jak zawodowiec. Ale – niech mu tam! Może zrobił to dla pieniędzy, może mu nie do końca wszystko wyszło, ale – czy ktoś naprawdę spodziewał się hitu na miarę jedynki? No właśnie. A tak mamy w miarę niezłą komedię, z naprawdę fajną (komediowo harmonizującą z tonem poszczególnych scen) muzyką i paroma całkiem śmiesznymi gagami. Na odmóżdżenie powinno wystarczyć.
Czy polecam? Ci, którzy oglądali poprzednie części, i tak obejrzą, ci, którzy nimi pogardzają – nie, więc rozsądźcie sami:)
Komentarze
0 comment