views
Czy kobiety kochają inaczej niż mężczyźni?
Zanim odpowiem na to pytanie, zastanówmy się chwilę, czym jest miłość. Jak świat światem, ilu jest teoretyków, tyle koncepcji miłości. Jednak to, co się w większości powtarza, to przekonanie, że człowiek rodzi się w nią wyposażony. Przychodzimy na świat z potencjałem do kochania i bycia kochanym. Ale tak jak z każdym darem, nie powinniśmy go zakopywać w ziemi, tylko pomnażać. Im więcej mamy miłości w sobie, tym większy mamy zasób do dzielenia się z innymi. Oczywiście, w zależności od naszych doświadczeń, zwłaszcza z okresu dzieciństwa, będzie nam łatwiej lub trudniej okazywać i przyjmować miłość. Wracając do pytania, jeżeli założymy, że miłość jest jedna i wszyscy jesteśmy w nią wyposażeni, to wszyscy powinniśmy kochać tak samo. W praktyce jednak okazuje się, że nasze podejście różni się, i to nie tylko kobiece od męskiego, ale też inaczej podchodzą do niej singielki, mężatki, rozwódki, wdowy, matki czy ciekawy typ, o którym ostatnio mówi się coraz więcej - zołzy. W społeczeństwie utarło się przekonanie, że mężatka kocha na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie, póki śmierć nie rozłączy. Bardzo często bywa to miłość okupiona poświęceniem i rezygnacją z siebie. Singielka w społecznym odczuciu kocha miłością niezależną. Poświęca czas partnerowi, ale nie rezygnuje przy tym z tego, co dla niej ważne. Dąży do realizacji własnych pasji, przyjemności, do samorozwoju.
A zołza?
No cóż, zołza kocha zdroworozsądkowo. Potrafi tupnąć nogą, czasem mieć kaprys, ale też wykazać się poczuciem humoru w sytuacji, gdy mężczyzna mówi, że się wyprowadza, i spytać: „Pomóc ci spakować walizki?”. Paradoksem jest, że w zależności od etapu w życiu, nastroju czy też konkretnej sytuacji, każdej z kobiet zdarzyło się zachować jak przykładna żona, singielka czy też zołza. Wynika stąd, że wszystkie owe zacne damy w nas drzemią. Sztuką jest umieć je rozpoznać i we właściwym momencie dopuszczać - pojedynczo - do głosu.
Kochamy różnie, ale czy kochamy właściwie?
Podstawą miłości jest uświadomienie sobie, że jest ona bezwarunkowa i skierowana „ku” - sobie, stworzeniu, ludziom... Że zajmuje centralne miejsce wżyciu każdego człowieka, nadając mu sens. Miłość trzeba rozwijać, ale też sama miłość rozwija człowieka. I po tym właśnie można poznać, czy to, co czuję, jest miłością. Czy ja w tym uczuciu wzrastam, czy chcę się stawać lepszym człowiekiem. Nie jak w fazie zakochania, gdy chce się wykazać przed wybraną osobą, ale w sposób bardziej dojrzały,
kiedy chce się naprawdę zmieniać na lepsze.
Będąc młodą dziewczyną, usłyszałam pewną radę. Po czym poznać, że to miłość? Po tym, że kocha się drugą osobę za cały zespół wad i jedną wielką zaletę. A tą zaletą jest to, że ten człowiek po prostu jest. Czyli kochamy prawdziwie wtedy, gdy potrafimy zaakceptować człowieka takim, jakim jest, z całym jego potencjałem. Można oczywiście spytać: A co gdy trafimy na drania?
No właśnie, czy jego też mamy „zaakceptować"? Co jest czyjaś wadą, a co już naszą potencjalną krzywdą?
Najważniejszym wyznacznikiem jest godność osoby ludzkiej. Jeśli czujemy, że w związku z daną osobą tracimy poczucie własnej godności, to jest to pierwszy sygnał, że ta relacja nas wyniszcza, zamiast wzmacniać. I nie warto w niej tkwić. Każdy związek przeżywa swoje upadki i wzloty, ważne jest, by kryzysy były rozwijające, nie krzywdzące. Kiedy widzimy, że dzieje się nam krzywda, bierzmy nogi za pas. Bo miłość nigdy nie niszczy, a zawsze tworzy. Nie bądźmy męczennicami. Odwołam się też do kobiet, którym wiara nie pozwala na zerwanie związku, który je rani. Ksiądz Wiesław Przyczyna powiedział kiedyś bardzo odważne słowa: „Nie tak ważna jest instytucja małżeństwa, jak człowiek. Człowiek jest ponad instytucją”. Jeżeli czujesz się wyniszczana, krzywdzona jako człowiek, to nie dbaj o instytucję, dbaj o siebie.
To, jacy jesteśmy, wynika z naszych doświadczeń z dzieciństwa, z obcowania z innymi ludźmi, ale też z tego, co zostało nam nieświadomie przekazane przez rodziców, dziadków czy pradziadków. Bardzo często nasze zranienia czy nieumiejętność wyrażania uczuć biorą się właśnie z tego, że gdzieś w przeszłości naszych rodzin doszło do zaburzenia przepływu potencjału miłości. Jeśli nasza prababka została porzucona, jeśli pradziadek ją zdradzał, może ona nieświadomie przekazać kolejnym pokoleniom, że miłość to ból, cierpienie, że mężczyzna, którego kochasz, zawsze cię zrani. Jej wnuczka czy prawnuczka mogą z powodu tego nieświadomego przekazu - w hołdzie lojalności do babki czy prababki - wybierać mężczyzn, którzy je krzywdzą, by utrzymać w świeżości cierpienie poprzednich pokoleń. Ale ten „program” można zmienić, jeśli się już go rozpozna. Tam, gdzie jest miłość, tam jest harmonia. Tam, gdzie brak harmonii - zaczyna się męczarnia.
Wybitny znawca miłości Leo Buscaglia stwierdził, że „jeżeli miłość nie prowadzi mnie do mnie, jeżeli pozostając z kimś w związku, nie prowadzę tej osoby do niej samej, to nie jest to prawdziwa miłość, nawet jeżeli wydaje się najbezpieczniejszym i najbardziej ekstatycznym przywiązaniem, jakiego zdarzyło mi się doświadczyć”. Nasza miłość, skierowana na drugiego człowieka, powinna doprowadzać go do niego samego.
Bo miłość rozwija, ulepsza nas samych i osoby, które kochamy. I dzieje się to bez krytykowania czy rozkazywania, a przy ogromnym wsparciu. Miłość można porównać do wędrówki dwojga ludzi. Mają wspólny cel - dojść do wyznaczonego miejsca. Każde z nich będzie inaczej przeżywało tę drogę. Ona będzie podziwiać piękne widoki, a on zmierzy się z własnymi słabościami. Wędrując, nie przeszkadzają sobie, tylko asekuracyjnie zerkają, czy któreś nie zostaje w tyle. Po drodze - jak to w życiu - napotykają na różne przeszkody, na co nie mają wpływu. Mają jednak wpływ na to, jak sobie z nimi poradzą. Trzymając się za ręce, wspierają się wzajemnie, żeby pomimo przeszkód dojść do wyznaczonego celu.
A jak mężczyźni podchodzę do miłości?
Mężczyźni lubią zdobywać. Mają instynkt myśliwego i im trudniej jest im podbić serce kobiety, tym bardziej cieszą się z sukcesu i doceniają „zdobycz”. Naszą, kobieca rolą, jest dać mężczyźnie, poczucie, że nas zdobywa, ale jednocześnie, by nie
miał pewności, że nas ostatecznie zdobył, i by mu siał zdobywać nas do końca życia. Inaczej się szybko znudzi. Dlatego od czasu do czasu warto być zołzą, po to, by zbić mężczyznę z tropu, by musiał się wykazać. Z miłością jak z masłem - odrobina chłodu utrzymuje ją w świeżości. Chłodna elegancja zawsze się sprawdza. Najważniejszą rzeczą jest sprawić, by w związku ciągle nam się chciało chcieć. Wielu kobietom kojarzy się to z gierkami, wolą dawać mężczyźnie do zrozumienia, że są jego. Poświęcać się i zapewniać o miłości. Bo inaczej odejdzie. We wszystkim musi być umiar i równowaga. Także w miłości. Tu nie można karmić się chochlami. A kobiety mają do tego tendencję. Lubią przekarmiać i zagłaskiwać mężczyzn na śmierć. W miłości trzeba się karmić małymi łyżeczkami.
Najlepiej od kawy. Jeżeli dajesz siebie za często i zbyt dużo, niczym ta męczennica, to mężczyzna nie może tego wyrównać, zostaje więc zaburzona równowaga, ty kochasz bardziej, a on mniej. I ostatecznie odchodzi, przekarmiony. Z drugiej strony nie możesz być też skąpa w okazywaniu miłości, bo wtedy on też odejdzie, głodny - posilić się gdzie indziej.
Czyli jeśli czujemy, że nie do-stajemy tyle miłości, ile byśmy chciały, najpierw powinnyśmy przyjrzeć się sobie?
Każdą zmianę należy zaczynać najpierw od siebie. Osoby, które przychodzą na moje warsztaty, najczęściej zgłaszają problem nieumiejętności tworzenia szczęśliwych związków. Innymi słowy, czują się niekochane w związkach. A droga do ułożenia sobie życia z drugą osobą wiedzie przez nas samych. Stąd ważne jest, by zaakceptować siebie na najgłębszym poziomie. By, patrząc w lustro, móc powiedzieć:
„Ale jestem fajna”. Przychodzą też do mnie bardzo dobrze wykształcone, zadbane, mocno stąpające po ziemi kobiety sukcesu, które nie mogą spotkać miłości. Przy głębszej rozmowie okazuje się, że pokutują u nich nieświadome skrypty, przekazy czy też „programy” rodzinne, albo po prostu trudno jest im przedłożyć nad karierę zawodową partnera i wychowywanie dzieci. Mimo że to właśnie deklarują. A niestety nie da się pogodzić jednego z drugim. Zawsze, któraś z tych sfer - zawodowa lub osobista - będzie zaniedbana. Dlatego żeby stworzyć fajny związek, warto zacząć najpierw od pracy nad sobą.
Na czym ta praca powinna polegać?
Miłość można rozwijać o każdej porze dnia, wszędzie i w każdym. Trzeba tylko znaleźć potencjał, z którego możemy czerpać. Jeżeli będziemy wchodzić w relacje z osobami o niskim potencjale miłości, to nie będziemy mieć bodźca, by rozwijać ją w sobie. Musimy szukać osób, które przewyższają nas wtym potencjale. Bo wtedy mogą podzielić się z nami miłością.
To pierwsza możliwość. Inna to udział w różnego rodzaju warsztatach rozwoju osobistego, skorzystanie z pomocy terapeuty, trenera, czytanie książek, które rozwiną naszą miłość do siebie i innych. Oczywiście, te wszystkie wymienione rzeczy nie wyposażą nas w radar, dzięki któremu będziemy wyszukiwać tylko właściwych partnerów, na pewno nieraz się sparzymy, ale oto chodzi, by próbować, uczyć się na błędach. Każdy drań, jakiego spotkamy, może być naszym nauczycielem. Trzeba tylko zadać sobie pytanie: Czego on mnie chciał nauczyć o mnie samej? Nie ulegać rozpaczy, tylko wyciągnąć pozytywne wnioski, i ruszyć do przodu.
Komentarze
0 comment